
W ciągu stu dni prawie milion Tutsi zostało zarżniętych maczetami przez swoich sąsiadów i bojówkarzy interahamwe. Ofiary były ściągane do szkół, kościołów, siedzib władz, gdzie rzekomo miały otrzymać pomoc i ochronę, by zostać bestialsko zamordowanymi. Tropione i zarzynane jak dzikie zwierzęta na bagnach i mokradłach. Niemal wszystkie kobiety zostały wcześniej zgwałcone, te ładniejsze ciągnięte były przez bandy morderców, którzy zrobili z nich niewolnice, by zabić je po kilku tygodniach. Dzieci musiałby patrzeć na śmierć swoich matek, rodzice na ciała zamordowanych dzieci. Nikt nie był grzebany, ciała gniły i śmierdziały przez prawie trzy miesiące, by potem zostać zasypanymi w masowych mogiłach.
Bohaterem reportażu Tochmana jest Leonard, który w 1994 roku miał dziewięć lat i musiał uciekać wraz z dwoma młodszymi braćmi. Ojca zarżnęli już pierwszego dnia. Ciężarna matka schroniła się u sąsiadów Hutu, w domu których przebywała w nocy. W dzień musiała sobie radzić sama - chować się gdzieś w krzakach niezależnie do pogody. Małego, który cudem się urodził, przygarnęli sąsiedzi. Nie wiadomo, co się stało z matką. Dziś Leonard jest dorosłym człowiekiem, studentem, który chce opowiedzieć historię swojej rodziny, choć jest to dla niego bardzo trudne. Tochman rozmawia z wieloma Tutsi. Każda z tych rozmów jest wstrząsająca.
I pomyśleć, że wydawało nam się, iż nic równie strasznego
jak Holocaust nie ma prawa więcej się zdarzyć, tutaj trzeba by się chyba
zastanowić, czy nie wydarzyło się coś gorszego. Tutsi nie zostali zamordowani
przez obcy naród, którego przedstawiciele w swoich chorych umysłach uważali się
za nadludzi, ale przez własnych sąsiadów, na których cudem ocaleni muszą
codziennie patrzeć. Co gorsza, Rwanda nie jest jedynym takim przypadkiem.
Wystarczy wymienić chociażby masakrę w Sabrze i Szatili, mord w Srebrenicy czy
ofiary konfliktu w Darfurze. Może nam, Europejczykom, wypadałoby zastanowić się, jaki mieliśmy w tym udział? Nasi księżą zdążyli uciec przed masakrą, która przecież nie wydarzyła się z dnia na dzień. Owszem, punktem zapalnym było zestrzelenie samolotu, ale samo ludobójstwo było działaniem planowanym miesiącami, z ostrą propagandą (głównie w radio) nawołującą do zgniecenia karaluchów.
Wydarzenia opisane w książce są wstrząsające. Autor, jak w
klasycznych reportażu, nie akcentuje swojej osoby. Pisze stylem suchej relacji,
przez co te straszne zdarzenia stają się jakby bardziej dosłowne, bardziej nas dotykają. Mamy wrażenie,
że jesteśmy świadkami ludobójstwa, widzimy gnijące, rozkładające się ciała
mężczyzn, kobiet, dzieci, także niemowląt, które nie zostały ścięte, ale umarły
z głodu, leżąc przy piersiach swoich matek. Jest to dość konkretna relacja, ale
jednocześnie bardzo trudna. Tochman wielokrotnie zaznacza, jak trudno
rozmawiało się z ocalonymi, którzy stracili bliskich i byli świadkami rzezi. Wspomina,
że może powinien o coś zapytać, przecież po to tam był ‒ żeby jak najwięcej się
dowiedzieć i to opisać, ale nie potrafił zadawać konkretnych pytań, bo te sprawiały,
że wydarzenia z 1994 roku wracały. Ten problem chyba najlepiej oddaje tytuł
reportażu ‒ „dzisiaj narysujemy śmierć” ‒ to są zdarzenia niemożliwe do
opisania słowami, słowa nie udźwigną ich ciężaru, nie są w stanie przekazać
prawdy. Jako osobie, która niewiele wie o Rwandzie i panujących tam stosunkach
społecznych brakowało mi trochę informacji o życiu w kraju i relacjach
między Hutu i Tutsi sprzed masakry. Tochman skupia się na ocalonych, na
ich stosunku do morderców, których muszą codziennie widywać.
Autor przedstawia także stosunek Kościoła katolickiego do
wydarzeń w Rwandzie. I choć najczęściej stara się ukryć własne poglądy, to
szczególnie tutaj widać, jak krytycznie odnosi się do braku sprzeciwu wobec
mordów, strachu przed oprawcami i, chyba, pewną znieczulicą księży katolickich.
Autor zaznacza, że nie wszyscy tak postąpili, ale niestety znaczna większość.
Problem ten przekłada się na pamięć po zamordowanych. Dziś wielu ludzi, także
przedstawiciele kleru, stara się rozmyć fakty, mówiąc, iż w Rwandzie miały
miejsce dwa ludobójstwa (drugim miałaby być zemsta Tutsi na Hutu). Dziś
mówienie, że jest się Tutsi lub Hutu jest niemile widziane, niemalże
zabronione. Władza kreuje wizję jednego państwa, jednego narodu, Rwandyjczyków.
Wizję pojednania, ceną którego są znikające tablice z liczbą ofiar w miejscach
mordów. Tylko jak daleko jest od tej poprawności politycznej do całkowitego
zanegowania wydarzeń z 1994? Minęło dopiero osiemnaście lat. Rwanda jest
masowym grobem, a mimo wszystko są ludzie, którzy twierdzą, że nie doszło tam
do ludobójstwa. Co będziemy wiedzieć o ludobójstwie w Rwandzie za lat
dwadzieścia? Nadzieja w książkach takich, jak ta Tochmana.
mam ją na liście. ważna pozycja, ważny temat.
OdpowiedzUsuńzastanawiam się jaką rolę w tych wydarzeniach odegrały inne wyznania takie jak Świadkowie Jehowy.Czy też zabijali jedni drugich?? a może rzeczywiście jest to jedyna dziś religia mówiąca i PRAKTYKUJACA miłosc
OdpowiedzUsuńbliźniego pomimo wielu szykan i zawiści
Z tego, co pamiętam, to u Tochmana nie ma nic na temat Świadków Jehowy, autor mówi o reakcjach misji katolickiej na rzezie.
UsuńPoza tym jeśli chodzi o reakcje księży katolickich też nie można generalizować. Myślę, że czarne owce znajdą się w każdym środowisku i nie można mówić, że wszyscy wyznający jedną religię zareagują tak, a wszyscy inni odwrotnie.
Książka Tochmana to niezwykle osobisty i budzący skrajne emocje opis przeżyć ofiar. Trzeba mu przyznać, że jak nikt potrafi odwzorować uczucia na papierze.
OdpowiedzUsuńJeśli mogę coś dodać to fakt, z którego mało osób zdaje sobie sprawę. Mianowicie, że ludobójstwo w Ruandzie nie pochłonęło wcale najwięcej ofiar po drugiej wojnie światowej. Najwięcej zabitych od czasu nazistów było u sąsiadów Ruandy, czyli w Demokratycznej Republice Konga. Zginęło tam 4 miliony ludzi. Agresorami były Uganda, Burundi i Ruanda właśnie. Choć i to nie do końca prawda, bo ich działalność jest w dużej mierze finansowana przez amerykańskie koncerny. A to dlatego, że DRK jest prawdopodobnie najbogatszym w surowce mineralne krajem świata. No a jej mieszkańców można wykorzystać do niewolniczej pracy. Są i dalej idące interpretacje, według których to własnie te same amerykańskie koncerny miałyby sponsorować katastrofę samolotu prezydenta Habyarimany w 1994 i zmianę władzy w Ruandzie. A obecne władze już wtedy miały mieć podpisany kontrakt na atak na DRK. Ale na te teorie nie ma zbyt wielu dowodów.
A piszę to dlatego, że w takich książkach jak Tochmana, skądinąd genialnych, brakuje mi jednak tła politycznego. Jakby kogoś temat interesował, polecam raport psz.pl "Surowce - przekleństwo Afryki", dostępny zresztą w internecie: http://www.geografia.lo4.poznan.pl/artykuly/wojnyosurowce.afryka.pdf
P.S. Optowałabym jednak za polskim zapisem Ruanda, Rwanda to wersja anglojęzyczna, po co ją powtarzać, skoro mamy własną? :)